Jest Godspeed, będzie wojna

Jeszcze wczoraj w okolicach południa wydawało się, że coś jest na rzeczy. Co prawda po południu zagrożenie spadło, a wieczorem rzecz wydała się nawet fraszką, ale przez chwilę można było poczuć na własnej skórze ciężar doniesień opiniotwórczych mediów, które uznały już, że skoro Godspeed You! Black Emperor wydają nową płytę (po dziesięciu latach milczenia), to musi to być właściwy moment społecznie i politycznie, moment odpowiednio gorący. Tymczasem bardziej dojmujące stało się coś innego – że kluczowego dla rozwoju estetyki rockowej zespołu brakowało przez ostatnich dziesięć lat, właśnie wtedy, gdy jego brzmienie najczęściej naśladowano i najczęściej opisywano. Bo nie zna życia, kto nie zrecenzował najnowszego Godspeeda – chciałoby się żartem strawestować słowa pieśni. A przez 10 lat nie było na to szans. Teraz są.

Kiedy więc dziś czytam pełne entuzjazmu doniesienia typu „dziesięć lat czekałem na ich nową płytę”, przypomina mi się, jak to w okolicach roku 2000 i wcześniej sam jeden Wojciech Szymczak (z poprawką na jakieś teksty Rafała Księżyka) z uporem maniaka publikował na łamach polskiej prasy recenzje dość słabo znanego (czasy wczesno- lub przednapsterowe) zespołu, które potem stały się – o dziwo – okazją do internetowych docinków dla części pokolenia o oczko młodszego, choć podpowiadały z grubsza najważniejsze tropy, jakie można u grupy z Montrealu znaleźć: kameralistykę, post-rock, nawet rock progresywny (dodam własne uściślenie: King Crimson), poszerzony o sekcję smyczkową skład rockowy, noise, crescenda itd. Ja tam te docinki rozumiem, bo potrafię je uzasadnić – chodzi o zwyczajną ludzką zazdrość. Chodzi o to, że kogoś ominęła możliwość głośnego wyrażenia entuzjazmu wobec jednego z ważniejszych bandów ostatnich lat. Sam słuchałem wtedy Radiohead, albo niewiele trudniejszych do dostania w PL Flaming Lips i Mercury Rev. Na bieżąco śledzilem Efrima Menucka dopiero od „Yanqui U.X.O.”, więc nieobcy mi jest efekt idealizowania tej „pierwszej” na żywo wyczekiwanej płyty. No więc niech będzie jak wszędzie: czekałem całą dekadę.

Główny problem związany z nową płytą Godspeed You! Black Emperor jest taki, że zupełnych nowości na niej brak. Że zespół zaczyna mniej więcej w tym samym momencie, gdzie skończył, i że poza dwiema dźwiękowo ciekawymi, ale mało ważnymi miniaturkami (bagatela – ponad sześć minut każda!) daje nam tylko dwie obszerne kompozycje stanowiące dwie strony medalu – „Mladic”, rzecz mocniejsza niż zwykle, przesunięta wręcz w rejony ostrej psychodelii, ale też prostsza, oraz bardziej wyrafinowany, ale z kolei bliski standardowym postrockowym rozwiązaniom „We Drift Like Worried Fire”. Oba raczej przypominają o tym, czym GY!BE jest dla gatunku, niż odkrywają jakieś nowe rejony. Ale złudzenie użycia mellotronu w końcówkach (być może to po prostu smyczki użyte w postaci nagranych pętli – czyli mellotron stworzony „na piechotę” w studiu) przypomina, że jakość brzmienia różni Godspeed od reszty. Różni ich też przejrzystość produkcji, czystość pewnych rozwiązań, świadomość tego, co chcą osiągnąć, gruntowne dopracowanie formy w warunkach koncertowych, dzięki czemu 20-minutowe utwory sprawiają wrażenie 5-minutowych kompozycji, nie nudzą. Mamy więc ulubiony nieobecny zespół na zwyczajowo wysokim poziomie, nieosiągalnym dla większości. Ale tej jesieni mają olbrzymią konkurencję w postaci nowej płyty Swans. Bo swoją drogą – spuszcze już trochę powietrze – co za jesień!

GODSPEED YOU! BLACK EMPEROR „‚Allelujah! Don’t Bend! Ascend!”
Constellation 2012
9/10
Trzeba posłuchać:
przeżyć premierę GY!BE to – przy zachowaniu proporcji – jak przeżyć premierę „Gwiezdnych wojen” (przy okazji: będzie nowa w roku 2015!), więc głupotą byłoby nie zaliczyć tego w całości.