10 płyt z września 2012

Długie godziny spóźnionej walki z kolejnymi misjami – i błędami – w „Fallout New Vegas” trwały dużo dłużej niż dzisiejszy potop na Narodowym, ale z całą pewnością były bardziej zabawne. Oglądanie „Comic-Conu”, bardzo przyjemnego dokumentu Morgana Spurlocka, który niebawem trafi do kin, już takie długie nie było, ale też skutecznie powstrzymywało mnie przed kolejnym wpisem. No i jeszcze wspominki Neila Younga w „Waging Heavy Piece”, która ukazała się na początku października – ale to ponad 500 stron tekstu, więc skutecznie zblokuje pewnie cały październik! Zestawienie dziesięciu zgubionych w ciągu poprzedniego miesiąca premier, z punktową oceną i w skrótowym rzucie, musiało więc poczekać nieco dłużej. Ale proszę, można odhaczyć i zapomnieć – przynajmniej część z tej partii. Proszę jednak nie zapominać, że to nie jest podsumowanie najlepszych płyt miesiąca.

OREN AMBARCHI „Sagittarian Domain”
Editions Mego 2012
6/10
Ambarchi wydał chyba z dziesięć płyt w samym tylko 2012 roku, co świadczy o tym, że pewnie Australijczyk ma na głowie jakiś potworny kredyt hipoteczny. Można by go było posądzić o oszczędność, bo w końcu zagrał tu partie niemal wszystkich instrumentów – gdyby nie to, że zaprosił smyczkowe trio, a wykorzystuje je tylko w części jednego długiego utworu, który złożył się na tę płytę. Jedno nagranie, w dodatku trochę nadmiernie przeciągnięte w czasie (ponad 30 minut) – to nie jest komplement, ale warto sprawdzić, bo w radiu tego nie usłyszycie.

DAVID BYRNE & ST. VINCENT „Love This Giant”
TodoMundo/4AD 2012
5/10
Mistrzowska okładka i już nie tak mistrzowska płyta z przebłyskami geniuszu dawnego lidera Talking Heads, który ostatnio jest aktywny na przeróżnych polach (niedawno w kinach mieliśmy niezły film „Wszystkie odloty Cheyenne’a” z jego rolą, we wrześniu wyszła też jego płyta „How Music Works”, o której niebawem). Mistrzowski pomysł na granie funkiem i bogatymi aranżacjami instrumentów dętych, ale już mniej mistrzowskie kompozycje. W paru przebojowych momentach skojarzyło mi się z późnym Moloko z okolic „Pure Pleasure Seeker”, w paru mniej przebojowych – z Bjork rozpisaną na dęciaki, ale niestety, nie tak mistrzowskie jak oba te skojarzenia. Mimo obecności dwojga mistrzów i niemożliwego do zakwestionowania wkładu intelektualnego w ten wspólny artystyczny projekt. Bo jak to bywa z artystycznymi konceptami: chłodne.

SERA CAHOONE „Deer Creek Canyon”
Sub Pop 2012
7/10
Są małe wina o sporej klasie, są małe firmy o dobrej reputacji, są wreszcie małe płyty, zupełnie niekonieczne, ale bardzo porządnie napisane i zaśpiewane. Serę Cahoone pewnie odłożyłbym na bok, zapamiętawszy tylko, że na okładce były drzewa, w środku więcej drzew, a cała wkładka na papierze z tak ewidentnego recyklingu, że nie musieli nawet tego zaznaczać. Ale usłyszałem, że autorka pojawiła się na debiucie Band Of Horses i dałem płycie szansę czy dwie – okazała się bardzo zgrabnym albumem country, niewchodzącym w cepelię, ale też nie mającym wiele wspólnego z alt-country. Maksymalna prostota, żadnych fajerwerków, a media słusznie wypominają Gillian Welch. Co może i dobre, bo niebezpiecznie wpuszczać fajerwerki do lasu.

DEERHOOF „Breakup Song”
ATP 2012
6/10
Trochę bardziej przystępne rytmy, a może i melodie na płycie „Breakup Song” czynią z niej płytę do zabawy i do tańca, choćby takiego na jednej krzywej nodze. I kojarzyć się mogą z przepuszczonym przez maszynkę do mięsa i jeszcze poszatkowanym Stereolab. Bo w kompozycjach chodzi z grubsza o to samo, tylko całość mocniej się rwie. Pozostaję z uznaniem, szczególnie dla kompozycji ze środkowej części albumu, ale z powodu rozstania z tą płytą nie będę płakał.

GONZALES „Solo Piano II”
Gentle Threat 2012
7/10
Nie wierzyłem własnym uszom, gdy lata temu ktoś mi powiedział, że kanadyjski hiphopowiec tak naprawdę jest wirtuozem fortepianu. Nie wierzę i teraz, ale wszystko wskazuje na to, że historie, jak mu kombinowali fortepian na pierwszy koncert w CDQ i jak wszystkich zaskoczyło jego megapoważne podejście do sztuki pianistycznej (to było jeszcze przed pierwszym „Solo Piano”), były stuprocentowo prawdziwe. Facet jest rzeczywiście zdeterminowany w swojej pogodni za Satiem i Debussym, a BBC usłyszało nawet u niego Chopina. Ja bym w tym widział raczej lepszego Jana A. P. Kaczmarka. W każdym razie utwory są jego pomysłu, grane z luzem (w tej części znacznie bardziej dynamiczne, efektowne) i ładne – słucha się ich z przyjemnością. Kierunek przeciwny do Maseckiego, emocje w pewnym sensie te same.

LOCO STAR „Shelter”
Kayax 2012
7/10
Marsija, Tomasz Ziętek i przyjaciele mają już w Polsce markę i tylko jakiegoś masowego słuchacza się nie doczekali. A teoretycznie grają muzykę dla wszystkich, z coraz lepszym skutkiem. Niedaleko od nich do Smolika, u którego Marsija śpiewała, a chwilami blisko Royksopp. Żadne wpływy nie są jednak natrętne, ale też syntezatorowe barwy nie wstrząsną światem. To, co działa w tym wypadku, to subtelnie wciągająca całość, miła, perfekcyjnie zaaranżowana, dobrze nagrana – bez jakiegoś jednego przebłysku geniuszu, ale i bez rażących błędów, które naruszyłyby płynny odbiór. Muzyka do odpoczywania bezpieczna jak to miejsce z tytułu.

MAŁE INSTRUMENTY „Chemia i fizyka”
Obuh 2012
8/10
Jedyny taki zespół na świecie nagrał jedyną taką – przynajmniej na razie – płytę z własnymi utworami (konkretnie: kompozycjami Pawła Romańczuka) w jedynym takim studiu Rogalów Analogowy. Brzmi perfekcyjnie i przynosi podróż od etnicznych, albo „poważkowych”, filmowych prapoczątków, do ostrego fusion i ech studia eksperymentalnego na końcu. A ponieważ rzecz idzie w poprzek stylów i gatunków (ważne jest tu jak wiadomo użycie miniaturowych instrumentów), wymyśliłem nawet nazwę kategorii: muzyka poprzeczna. Skrót byłby nawet dobry: muzyka pop. Ale chyba zajęty.

STAFF BENDA BILILI „Bouger le monde!”
Crammed Discs 2012
6/10
Młodziutki Roger Landu, z którego uczyniono pierwszoplanowego bohatera dokumentu o kongijskich Staff Benda Bilili zdążył trochę zmężnieć i rzeczywiście wysunął się na pierwszy plan na drugim albumie zespołu. Właściwie wszystko jest tu w jak najlepszym porządku – płyta sprawia wrażenie jeszcze bardziej energetycznej, partie wokalne brzmią wybornie, ale zrobiony z puszki jednostrunowy satonge, instrument Landu, trochę za bardzo zdominował album. Choć i tak warto – szczególnie gdy ktoś jeszcze nie słyszał. Na początek: „Bilanga”.

WERK „Songs That Make Sense”
MJM 2012
7/10
Jak w tytule. Choć aż wypada napisać nieco więcej, trochę ze względu na wykorzystanie gości (Mark Lanegan, Anita Lipnicka, Misia Furtak), i to dobrze obsadzonych. Nie wiem, czy nie najciekawsza płyta lidera Hedone. Na pewno dla szerszej publiczności niż tamten zespół, tyle że boję się, czy aby czasy na takie lekko ponure granie się aby nie skończyły. Mroczne brzmienie w porządku, ale dość ciemny jak dla mnie dźwięk trochę mi utrudniał odbiór. Choć z drugiej strony – służy jako skuteczna dominanta tej płyty.

WOVENHAND „The Laughing Stalk”
Glitterhouse 2012
6/10
Znajomi chwalą i polecają, a ja już po raz kolejny nie jestem się w stanie zakochać w ponurej (jeszcze bardziej niż ta opisywana wyżej) muzyce Wovenhand, który to zespół w międzyczasie uciekł już zupełnie z terytorium mrocznego, gotyckiego country-rocka na stanowiska gotyckiej, owszem, ale nowej fali. Słowem: jeszcze mniej Willa Oldhama i jeszcze więcej Nicka Cave’a. Momentami niebezpiecznie się to osuwa w kierunku The Mission. I aż dziw bierze, że parokrotnie te monotonne jak licho i oklepane zagrywki naprawdę – mimo zastrzeżeń – działają.

WOVENHAND GLISTENING BLACK by Woven_Hand