Żydowska poczta muzyczna

Wzruszenie, jakie zobaczyłem na twarzy Mikołaja Trzaski, gdy występował w Synagodze Tempel w czasie Festiwalu Kultury Żydowskiej, to wyraz jego osobistych emocji związanych z obecnością w tym miejscu. Ale ja z kolei mam garść osobistych emocji związanych z tym koncertem – najbardziej poruszającym, jaki widziałem w czasie festiwalu – oraz osobą samego Trzaski. To człowiek, który nie przestaje mnie zaskakiwać konsekwencją, rozwojem swojej już nie kariery, tylko raczej ścieżki muzycznej, a wreszcie regularnym zmienianiem co jakiś czas repertuaru. Jego muzyka towarzyszyła również moim prywatnym otwarciom na różnego typu nowe dziedziny – już od lat 90. Mam wrażenie, że – nie tylko ze względów prywatnych (odkrywanie własnych żydowskich korzeni) – zatrzyma się teraz przynajmniej na dłuższą chwilę przy tym repertuarze. Ale gdzie będzie za pięć lat, tego nie potrafię odgadnąć. Bo tego nie wie nikt.

Ircha to kwartet klarnecistów, jaki dało się stworzyć – ośmielam się stwierdzić – tylko w Polsce. To kraj wystarczająco duży i bogaty, żeby mieć muzyków z różnych pozycji wyjściowych dochodzących do swobody ekspresji na takim instrumencie (obok Trzaski w składzie są Michał Górczyński, Paweł Szamburski i Wacław Zimpel), a zarazem wystarczająco mały, żeby muzycy ci, niezależnie od odległości związanych z doświadczeniem muzycznym i wykształceniem, mieli do siebie bardzo blisko, znali się, współtworzyli ciekawe środowisko. Gdy ich słucham, mam wrażenie, że muzyka żydowska jest dzisiaj w Polsce miejscem schronienia dla osób nieodnajdujących się z różnych powodów na tutejszej scenie jazzowej. Z drugiej strony – słyszę, że przedstawiają muzykę żydowską (trochę podobnie jak z muzyką cygańską – co ciekawe, dzień później na Malcie odbywał się wielki koncert opowiadający o tego typu wpływie kultury Romów) jak gigantyczny pas transmisyjny, rodzaj poczty ułatwiający w dawniejszym, nieco bardziej niemrawym świecie, korespondencję międzykulturową. Dziś repertuar Irchy opowiada historię tamtej korespondencji. Co chwila możemy z niego wyłuskiwać znajome melodie, brzmienia. To chyba zresztą największe odkrycie dla polskich słuchaczy Irchy – można sobie dzięki tej muzyce uświadomić, jak wiele pradawnych żydowskich motywów przetrwało, a jakże, w liturgii katolickiej.

O problemie pamięci, któremu poświęcona jest ta płyta („Zikaron lefanai” to po hebrajsku tyle co „pamięć przede mną”) Trzaska opowiadał dość dużo i ładnie na przykład w rozmowie z PopUpem, więc daruję już sobie rozwodzenie się na temat filozofii albumu. Po stronie muzycznej wykorzystuje on znaczną część środków wyrazu, jakie ma do dyspozycji klarnecista – z całą paletą klarnetowej rodziny (włącznie z odmianami, dla mnie przynajmniej, nieco egzotycznymi – vide metalowy klarnet samego Mikołaja Trzaski) na scenie. A przy tym – gdy zamkniemy oczy – pozwala kompletnie zapomnieć, że mamy do czynienia właśnie z jedną i tą samą rodziną.

To płyta do słuchania w całości. Jeśli wyjąć z niej jeden moment, to będzie to zawsze fragment jakiejś konwencji grania – czasem brzmiącego jak współczesny utwór rodem z filharmonii, czasem jak pogrzebowe granie z Bałkanów, a czasem jak kompilacja world music z Kaukazu. Istota drzemie tu moim zdaniem w dialogu pomiędzy poszczególnymi partiami, muzykami (na scenie to nie tylko słychać, ale i dobrze widać w swoistym układzie choreograficznym, jaki pokazuje Ircha – zresztą wiadomo: płyta świetna, ale zespół się rozwija i ten materiał, nagrany na festiwalu Nowa Muzyka Żydowska, jest w stanie dziś przebić na żywo), morfingu jednych tematów w inne. Choć to tematy z przeszłości, Ircha potrafi je poruszyć – czy bardzo się mylę, że to dlatego pamięć jest „przede mną”, a nie „za mną”? A nawet jeśli co do tego trudno mi o pewność, to przynajmniej co do wielkości tej płyty ją mam.

IRCHA „Zikaron-Lefanai”
Kilogram Records 2012
8/10
Trzeba posłuchać:
„Inner Uprising / Akhtamar”, „Climbing and Sliding / Nigun Number 115”. Poniżej fragment innego koncertu – w krakowskiej Cheder Cafe.