Ukazały się też: HIP-HOP i okolice

Właściwie to nie wiem, od czego zacząć. Ale ponieważ mam tak od paru dni, to chyba trzeba zacząć jakkolwiek. Nie miałem pewności, czy w tym okresie ktoś jeszcze czyta blogi i publikacje inne niż sportowe, więc nie odzywałem się tu przez kilka dni. A przez ten czas nowości jeszcze przybyło, więc teraz trzeba rozładować ten wagon w kilku ratach. Będzie więc dzisiaj o kilku luźno związanych ze sobą sprawach. I paru hiphopowych płytach z zagranicy. I jeszcze raz o plebiscycie na polskie piosenki wszech czasów.

W plebiscycie Screenagers.pl hip hop pojawia się po raz pierwszy na pozycji 41 w postaci utworu Tedego z udziałem Zdzisławy Sośnickiej „Jak żyć” (przed „Wyścigiem szczurów” Tedego – na 45 – oraz „Wjaazdem!” Tego Typa Mesa, na 73). Wybór pewnie wyda się zaskakujący fanom gatunku. W tym wypadku jednak sprawa jest oczywista – to nie jest pierwszy gatunek, którego bym w tym serwisie poszukiwał, to nie jest centrum zainteresowania i kompetencji Screenagers. Poza tym to nie jest piosenka – przynajmniej w definicji artystów hiphopowych mamy do czynienia z inną formą.

Zaskakujące jest jednak tak naprawdę coś innego – i mimochodem muszę o tym wspomnieć, doceniając niesamowitą pracę i erudycję Screenagers. Zestawienie to pokazuje, że według podejścia pokolenia redaktorów tego serwisu piosenka nie musi być takim powiązaniem melodii i tekstu, podanych w kilku częściach zwykle przedzielanych refrenem, które uzyskuje dodatkowy sens w zetknięciu z osobistymi emocjami słuchającego, daje się na nie łatwo przełożyć i może się stać ilustracją własnego życia (taka byłaby z grubsza moja definicja). Lista Screenagers ocenia często poszczególne elementy w oderwaniu od siebie, wielokrotnie bagatelizując znaczenie tekstu (warunek sine qua non zajmowania się na poważnie grupą Papa Dance i paroma innymi artystami z lat 80.) albo obracając w żart, za to podkreśla znaczenie akordów mollowych i modulacji, na których dobry autor piosenek mógłby wzlecieć jak ten pilot na drzwiach od stodoły (pamiętam, że notka na temat Turnaua uderza w ten ton: „Kurde, nawet bez producenta i bez tekściarzy byłby w stanie”).

Inne spojrzenie na polską tradycję nie zaszkodzi (choćby miało z lekka marginalizować samą hierarchię przedstawioną w zestawieniu). Ba, może w wielu momentach nie zgadzam się z autorami zestawienia, ale przynajmniej ich rozumiem, bo uchwycili w pewnym sensie ducha czasów – polskich piosenek dziś, poza kontekstem lat 70. czy 80., słucha się trochę jak wszyscy (lub prawie wszyscy) przyzwyczailiśmy się w Polsce odbierać zagraniczne – jak tekst jest ok, to się go percepcyjnie włącza, a jeśli jest bezdennie głupi, to można podobnie wyłączyć i się nim nie przejmować.

Jeszcze raz podlinkuję całe zestawienie, którego przeglądanie jest czynnością żmudną (kwestia rozmiarów), może ktoś by to gdzieś, do licha, przepisał jako oddzielną, ale jednostronicową listę?

I przechodzę do meritum. No więc z zagranicznym hip hopem mam tak jak z polską muzyką pop autorzy zestawienia. Włączam odbiór tekstu, wyłączam i tylko czasem coś mnie uwiera. Czuję się więc koszmarnie niekompetentny, by oceniać amerykańskie teksty hh (już o tym wspominałem na tym blogu, dostałem wtedy link do Rap Geniusa, ale jeszcze się nie dokształciłem). Bardziej po drodze było mi zawsze do abstract hip hopu czy też hip hopu alternatywnego, ale nic z tego – nowe i ciekawe albumy, które do tych gatunków nawiązują, wypełnione są sążnistymi tekstami. Nie powiem, żebym był idealnym oceniającym, ale skoro już tyle nagadałem w tym wpisie, to pora na tych kilka notek podsumowujących ostatnie tygodnie.

QUAKERS „Quakers”
Stones Throw 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
4-5-6-7, 15, 17-18.

Najpierw chwyciłem drugą płytę zestawu i usłyszałem właśnie typowy instrumentalny hip hop z undergroundu sprzed lat mniej więcej dziesięciu. Okazało się jednak, że na wierzchu był napis „Instrumentals” i trzeba było najpierw przesłuchać pierwszą płytę. W sumie ten kolektyw kilkudziesięciu (!) MC zgromadzonych przez trzech producentów, z których jeden (Geoff Barrow) to członek Portishead, występujący tu jako Fuzzface, już jako idea robi olbrzymie wrażenie. W praktyce okazuje się to odrobinę przytłaczające – 69 minut bardzo poszatkowanego na krótkie formy i skity (41 utworów!) materiału układa się co prawda w jedną opowieść, ale trzeba się przygotować na zwroty, zakręty i poświęcić temu mnóstwo uwagi. Sample podbijają bębenek, przechodząc w parę sekund od syntezatorowych fanfar w stylu Emerson, Lake & Palmer do R&B i funku z okolic Isaaca Hayesa. Sporo nowych brzmień i niezły wybór raperów, choć nie jestem przyzwyczajony do odbioru raperskich stylów w hurcie. Punkt dla Barrowa, który mniej więcej w tym samym czasie publikuje w duecie z Benem Salisburym swoją wizję muzyki inspirowanej Mega-City One i serią o „Sędzim Dreddzie”, mocno w duchu ścieżki do „Blade Runnera”.

DEATH GRIPS „The Money Store”
Epic 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Get Got”, „Hustle Bones”.

Sprowadziłem to sobie, skuszony świetnymi recenzjami, z których część to jednak rodzaj towarzyskiego hajpu, jaki pojawia się zawsze wtedy, gdy ktoś z alternatywno-rockowej strony barykady (tu: Zach Hill z Hella) bierze się za robienie hip hopu. Bo nie wiem, co jest bardziej nieszczere – egzaltowana maniera Stefana Burnetta, który brzmi, jak gdyby przez dziury po zębach (potwornie sepleni, co tylko wyciąga na wierzch jeszcze potworniejsza kompresja) wciągnął przez rurkę mózgi Die Antwoord, czy może dość pokrzywione i natarczywe beaty. Gdyby nie to, że są jednak u Death Grips momenty, w których jedno i drugie sumuje się do naprawdę ciekawego i oryginalnego doświadczenia, nie byłoby za bardzo o czym opowiadać, ale wiem, że amatorów album znajdzie na pewno. Ja mogę przy tym wytrzymać do 10 min., potem mam wrażenie, że ktoś na mnie krzyczy. Cóż, jeśli wydaje ci się, że jest za głośno, to pewnie jesteś za stary. A jeśli uważasz, że ktoś ci wymyśla od najgorszych, to pewnie niczego nie rozumiesz. Coraz mocniej biorę tę prawdę do siebie – z każdym rokiem.

SPACEGHOSTPURRP „Mysterious Phonk”
4AD 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Get Yah Head Bust”.

„Suck My Dick” to dobry refren, ale kiedy powtarza się mniej więcej co dwie minuty, a wtórują mu jęki z filmów porno, świadczy o lekkiej obsesji. Z drugiej strony – to chyba pierwszy album w katalogu 4AD, który ma tego tyle, więc sama wytwórnia podeszła do tego bez fiksacji. A sam autor, pochodzący z Miami, ma jakieś 21 lat, z których w Internecie spędził zapewne więcej niż w internacie, więc może dla niego to bardziej naturalne niż dla mnie. Szkoda trochę tego wrażenia, bo w okolicy połowy płyty idzie się zaadaptować do tej specyficznej liryki, a przy tym parna i duszna atmosfera pozostaje. Spaceghostpurrp hipnotyzuje głosem niczym raperzy z Wielkiej Brytanii, a i same podkłady pozostają w niemałym związku z dubstepem. Chociaż skoro rzecz już kupiła 4AD, to raczej bez szans, żeby teraz pojawiło się w katalogu Hyperdub, do którego pasowałoby o wiele bardziej.