2011 w muzyce – 11 uwag końcowych

Oto 11 zjawisk, które moim zdaniem nieźle szkicują obraz tego roku w muzyce, przynajmniej po jej niepoważnej stronie, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Nie twierdzę, że to wszystko, co można o roku 2011 – bardzo bogatym i z pewnością interesującym – powiedzieć. Ale to wszystko przychodzi mi do głowy w pierwszej kolejności.

1. Retromania!
Dla mnie to przynajmniej książka półrocza – choćby dlatego, że lekturę rozpoczętą w czerwcu, a potem parę razy przerywaną, zakończyłem niedługo przed Wigilią. Ale mówiąc poważnie: „Retromania” Simona Reynoldsa (wspominałem o niej m.in. tutaj) jest nie tylko ciekawym i obszernym – choć z góry skazanym na niepełność – opracowaniem dotyczącym naszej rosnącej obsesji na punkcie muzycznej przeszłości, ale też jedną z ważniejszych książek o kulturze, jakie ostatnio powstały. Reynolds wychodzi daleko poza muzykę, posiłkując się XX-wieczną filozofią, a także – w końcowych rozdziałach – zagłębiając w historii najnowszej prozy SF, w której – jak się okazuje – też orientuje się nie najgorzej. Jest więc zarazem miłośnikiem fantastyki rozpaczającym nad znikającą w tej literaturze typowo futurystyczną perspektywą, poszukiwaczem nowych doświadczeń muzycznych, wyposzczonym ciągłym uczuciem déjà-vu, a zarazem biegłym wykładowcą – nikt lepiej niż on nie wyjaśni meandrów garażowego rocka à la Flamin’ Groovies (jedno z moich odkryć roku dzięki jego książce), a zarazem nie wyłoży teorii hauntologii. Oczywiście, są braki – moim zdaniem SR nie zauważa naturalności obcowania ze starą i nową muzyką pokolenia mp3 wynikającego z nowego typu edukacji muzycznej. Chociaż dość dokładnie zajmuje się fenomenem innego podejścia do czasu, jakie ma choćby pokolenie jego jedenastoletniego syna. Z pewnego punktu widzenia (przede wszystkim wspomniana kompletność wywodu) tego typu publikacja nie powinna była w ogóle powstać, ale cieszę się, że stworzył ją Reynolds.

2. Popstep na horyzoncie
Niech już będzie ten termin, chociaż w ciągu dwóch dyskusji (klik i klik) pojawiło się trochę ciekawych propozycji na pogodzenie dubstepowej atmosfery i popowych zapędów, czasem jeszcze R&B, gospel, garage itd., czyli falę Katy B, SBTRKT, James Blake, Jamie Woon, Magnetic Man, a na upartego nawet The Weeknd. A będzie tego z pewnością coraz więcej i pewnie wykrystalizuje się gdzieś w okolicach tych wykonawców jakiś nowy, spójny gatunek, któremu ktoś nada lepszą nazwę niż ta powyższa, tymczasowa.

3. Reedycje überdeluxe
Znów rzecz z gatunku pozornie oczywistych, no bo przecież na nowych wydaniach starych płyt przemysł muzyczny zarabia od lat. Ale trzeba przyznać, że w tym roku zjawisko sięgnęło nieznanego dotąd poziomu. Przede wszystkim za sprawą potężnego wydania „Über Deluxe” na 20. urodziny płyty „Achtung Baby”, ale również serii „Immersion” boksów wychodzących od poszczególnych płyt Pink Floyd. Poza nimi mieliśmy „Some Girls” Stonesów (kolekcjonerskie, różnokolorowe wersje na winylu), „Quadrophenię” The Who (dostępną w superboksie sześciopłytowym), „Nevermind” Nirvany, trzypłytowe wznowienia Smashing Pumpkins, „SMiLE Sessions” The Beach Boys (3 różne wersje) – choć ta ostatnia nastręcza trochę problemów klasyfikacyjnych, bo to właściwie nie jest reedycja. W każdym razie współczesne wersje deluxe nie ograniczają się już do jednej bonusowej płyty, prawie zawsze obejmują nośniki winylowe, no i mocno prą w stronę gadżetów dla kolekcjonerów (okulary w boksie U2, szaliki i bilety na koncerty u Floydów). O jakości wznowień pisałem co nieco tutaj.

4. Polskie zespoły po polsku
A w dodatku – z odpowiednią dla czasów retromanii archaizacją brzmienia. O płytach Nerwowych Wakacji czy Muzyki Końca Lata pisałem w tym roku na łamach papierowej „Polityki”, dodając do tego jeszcze świetne na poziomie liryki Ballady i Romanse (nominowane do Paszportów Polityki). Oczywiście za główny pień tego zjawiska mógłbym uznać wcześniejsze płyty Pustek, ale w tym roku w wykonaniu powyższych zespołów zaczęło to przybierać wymiar dość konkretnej momentami stylizacji na – polskie! – lata 70. i 80. Gdyby ktoś chciał sprawdzić, jak brzmiały te ostatnie – polecam serię „Polskie single” zainaugurowaną w tymże samym roku przez MTJ. Czy to potężny trend? Nie, ale z pewnością zapowiedź jakiegoś przewartościowania.

5. Nowi oburzeni, stare protest-songi
Niesamowite jest to, że masowe protesty, okupacja Wall Street i wystąpienia oburzonych słabo wpłynęły na muzykę – poza oczywiście niesławnym incydentem związanym ze spaleniem gigantycznych magazynów z zasobami (jak na ironię, głównie niezależnego) przemysłu płytowego na przedmieściach Londynu i jego różnego typu konsekwencjami. Kto występował w czasie okupacji Wall Street? Nie kto inny jak Arlo Guthrie (64 lata, syn Woody’ego) i Pete Seeger (lat 92), śpiewający „We Shall Overcome”. Dorian Lynskey na łamach „Spina” zauważa, że tegoroczne wydarzenia nie wykreowały nowych pieśni protestu, a wie, co mówi, jako autor kolejnej spośród książek roku, świetnie udokumentowanej „33 Revolutions Per Minute. A History of Protest Songs”. W Polsce hiphopowcy – naturalne pokolenie protestu – brali masowo udział w ogłoszonym przez jednego z europosłów konkursu na utwory o Katyniu-Smoleńsku, który przyniósł owoce takiej i takiej jakości – śmiało pierwsza dziesiątka najgorszych nagrań 2011. Honoru hip hopu bronił jak zwykle Łona z aktualnym i świetnym tekstem. Owszem, była R.U.T.A. (też nominacja do Paszportów), sięgająca do pieśni chłopskiego buntu z XVI-XIX wieku i po głosy punkowych wokalistów znanych od lat. Więc jak tu nie mówić o retromanii, co?

6. Stare studia przeżywają renesans
Do serii reedycji wydawanych (podobno, choć to niepotwierdzone) przez Keitha Fullertona Whitmana w Creel Pone, wydawnictw Important Records, Sub Rosy, Die Schachtel, Algha Marghen i wielu innych dołączyła w tym roku w świetnym stylu oficyna Bołt, wspólnie z Polskim Radiem publikując trzy płyty serii poświęconej Studiu Eksperymentalnemu Polskiego Radia (najciekawsza to moim zdaniem zestaw utworów Bohdana Mazurka), na przyszły rok szykują – a nawet przyszykowali, widziałem już gotowe wydawnictwa – kolejne odcinki. Sam Reynolds w „Retromanii” ujawnia się jako fan starych studiów eksperymentalnych, kojarzące się z nimi brzmienia wracają do przestrzeni, nazwijmy to, publicznej (Europejski Kongres Kultury), na ambitne festiwale elektroniczne (Unsound). Jednym z odprysków tego zjawiska jest trend numer 11, opisywany niżej. Szkoda tylko, że same studia już w większości zamknięte.

7. Wciąż można sprzedać płytę
„Jeśli byłeś sławny w latach 80., nigdy już nie przestaniesz być sławny” – to trafne spostrzeżenie wynotowałem z książeczki „Talking to Girls About Duran Duran” Roba Sheffielda. Po przełożeniu na warunki XXI wieku oznacza to, że dziś już takiej sławy po prostu ni ma. A przynajmniej nie ma z tego pieniędzy takich, jakie dziś wciąż – nawet po śmierci – zarabiają bohaterowie lat 80., gdy gwiazdą był ten, kogo klip pokazali o dobrej porze w TV. Otóż są od tego twierdzenia wyjątki. Udowodniła to Adele i bez względu na to, jak oceniamy jej druga płytę „21”, sprzedać ponad 12 mln płyt w ciągu roku, mając do dyspozycji urodę, powiedzmy, nieposągową, dobry głos, parę udanych piosenek (nawet nie cały album, bo całość była jednak dość nierówna) i dość bezpośredni sposób bycia, naturalność, to widoczny znak, że jednak muzykę i talent także w tych trudnych czasach da się spieniężyć.

8. Idą tomiki muzyczne?
Mieliśmy w kraju spory renesans poezji z muzycznym podkładem, bynajmniej niekoniecznie w związku z Rokiem Miłosza. A przynajmniej nie w bezpośrednim związku, jeśli pominąć wydany w limitowanej edycji album Anthony’ego Miłosza z poezjami jego ojca. Trendy wyznaczał w tym roku duet Kopyt/Kowalski (widziałem ich na Offie i lepsi na żywo niż z nagrania) firmujący muzyczny tomik poezji Szczepana Kopyta (nominowanego zresztą do tegorocznego Paszportu Polityki) „Buch”. Do tego warto wspomnieć o kolejnym duecie: Brzoska i Gawroński. I jeszcze o projekcie Fonetyka z ich „Requiem dla Wojaczka”, też tomikiem muzycznym (czy też: płytomikiem) swego rodzaju.

9. Black metal modny, że aarrrgh!
Wiadomo, o co chodzi: Liturgy, Wolves In The Throne Room, Krallice, czyli karierę black metalu wśród amerykańskich hipsterów. Albo przynajmniej estetyki blackmetalowej, bo ta ostatnio prześwieca na płytach różnych wykonawców (włącznie z ubiegłoroczną okładką „Le Noise” Neila Younga), zaś metalowi ortodoksi z jednej strony wyśmiali całe zjawisko jako przebierańców, z drugiej – zaperzyli się na odstąpienie od wizerunkowych tradycji (a każdy z tych trzech zespołów odstępuje od nich daleko). Na co z kolei muzycy rzeczonych grup zaperzali się: Jak to, myśleliśmy, że image ma drugorzędne znaczenie w black metalu… Nie chcę robić tu za arbitra, bo branżowym fachowcem od black metalu nie jestem, ale zjawisko wydało mi się ciekawe, no i zaowocowało przynajmniej dwoma bardzo udanymi albumami (WITTR, Liturgy). Jak dla mnie jest to (podtrzymam tezę z kontrowersyjnego, wiem o tym, materiału dla „Polityki”) świadectwo przesączania się poza getto jednej z najbardziej hermetycznych stylistyk muzyki popularnej. Że nie wspomnę o jej dosączaniu się do „The Voice of Poland”.

10. Ani jazz, ani poważka
Dwóch polskich muzyków, a właściwie liderów, którzy w tym roku bardzo mnie ucieszyli swoimi działaniami – Marcin Masecki i Wacław Zimpel – to jakieś kosmiczne pokolenie muzyków wykształconych trochę klasycznie, a trochę jazzowo, którzy do końca nie odnajdują się już chyba w żadnej z tych dziedzin, ale zarazem w obu spokojnie mogliby działać, żadnej do końca nie porzucili. Wychodzi czasem coś pomiędzy, a czasem coś z zupełnie innego świata. U Maseckiego zaczyna to – mam wrażenie – przybierać formę, która może wpłynąć na rzeczywistość także po „poważkowej” stronie. Może za wcześnie, żeby szukać w tej muzyce totalnej czy po prostu wszechstronnej generacji jakiegoś prostego trendu, ale nie zniknie to tak łatwo. Są w końcu też inni, przede wszystkim Raphael Rogiński. Co zresztą tylko potwierdza, że coś jest na rzeczy.

11. Mistyfikacje
Po pierwsze, kontynuacja pośmiertnej (?) kariery Ursuli Bogner wywołała kolejną falę posądzeń Jana Jelinka, jej wydawcy, o to, że sam nagrał jej rzekomo archiwalne utwory. I po nowej, świetnej zresztą płycie, coraz trudniej wierzyć w prawdziwość historii o Bogner (sam wierzyłem do pewnego czasu). Ujawnił się prawdziwy twórca albumu Suum Cuique, o którym pisałem w ubiegłym roku. Okazuje się, że autorem jest jeden z założycieli Demdike Stare, Miles Whittaker. Mniejszą pewność mam w wypadku znakomitej płyty „Science of the Sea” Jürgena Müllera wydanej, a teoretycznie wznowionej po 30 latach przez Digitalis. W istnienie tego naukowca-artysty powątpiewał (co podpowiedział mi jeden z czytelników niniejszego bloga) Tom Ewing. Po długim plądrowaniu sieci znalazłem nawet profesora o tym samym nazwisku i podobnych kompetencjach naukowych, ale jakoś zabrakło mi śmiałości, żeby wylecieć do niego z pytaniem o muzykę elektroniczną. Mam wrażenie, że pojawianie się w tak niszowej sferze muzycznych mistyfikacji dopiero sygnalizuje jakiś znaczniejszy trend. Coś takiego bardzo dobrze by się komponowało z retromanią – bo skoro stare nagrania zaczynają być ważniejsze niż nowe, to może warto próbować swoich sił od razu jako twórca starej muzyki? No i po raz kolejny odnosi nas to do książki Reynoldsa i spina klamrą cały ten zestaw, dając sporo ciekawych zjawisk jak na dwanaście miesięcy.