Opus hiphopus

Odpowiedzią na wszystko jest The Roots. No, niezupełnie na wszystko, ale z dzisiejszej perspektywy tak to może wyglądać:

1. Piszę właśnie tekst osnuty wokół premiery albumu fotograficznego (!) na 25-lecie Def Jam. Fajna rzecz, sporo wspomnień, szczególnie jeśli chodzi o te pierwsze lata. Wiem, co mówię, byłem 11-letnim fanem Beastie Boys. Na szczęście nie do końca rozumiałem teksty.
Historia Def Jam układa się w serię przełomów artystycznych, a potem już raczej finansowych i rynkowych (z całym szacunkiem dla takiego na przykład Kanye Westa, którego lubię). The Roots stanowią w tej tendencji ciekawy wyłom.

Fragment albumu poniżej:

2. Robert Sankowski w „Wyborczej” napisał dziś o powrocie prog-rocka przy okazji reedycji Pink Floyd. Powinienem być pierwszym, który zastrzyże uszami, ale jednak nie – dobrze wiadomo, że reedycje Pink Floyd są częścią strategicznego planowania marketingu koncernu EMI, ciekawym eksperymentem rynkowym i raczej efektem powodzenia niedawnych wznowień Beatlesów i Lennona. Nie mają wiele wspólnego z falami zainteresowania rockiem progresywnym. Natomiast owszem, nowa płyta The Roots jest potwierdzeniem jakiejś tendencji – powrotu do albumów koncepcyjnych mianowicie. Nie pierwszym zresztą czarnym concept albumem w ostatnim czasie (pamiętacie jeszcze zeszłoroczny hit Janelle Monae?).

3. Słuchałem ostatnio pośmiertnej kompilacji Amy Winehouse „Lioness: Hidden Treasures” (rzecz dość średnia – nie będę się rozwodził tutaj, bo w tysiącu znaków w papierowej „Polityce” da się to objąć) i zastanawiałem się, która z możliwych dróg byłaby dla Amy najciekawsza. I dziś nie mam wątpliwości, że duet z ?uestlove’em byłby „tym czymś”. Odpowiedź przyniosła również płyta The Roots.

4. Pod jednym z poprzednich wpisów pojawił się wątek dotyczący podsumowania rocznego „The Wire”. Jak zapewne niektórzy z Was wiedzą, płytą roku został James Ferraro, a album Metalliki z Lou Reedem trafił do, hm, pierwszej dziesiątki. Muszę tu zupełnie oddzielnie polecić znakomity kawałek publicystyki muzycznej w wykonaniu Nitsuha Abebe, który dość dobrze – i sprawiedliwie, na ile w tym gatunku można – ocenił „Lulu”. I tu znów The Roots okazują się odpowiedzią. Bo moim zdaniem zrobili – dla nieco innej publiczności – coś takiego, czego Abebe próżno szukał na płycie Metalliki.

Wyjdźmy zatem z wyliczanki na parę dodatkowych zdań o The Roots. Nie jest to może genialny album, ale rzadko zdarzają mi się w hip hopie momenty tak zaskakujące jak finał tej płyty. Otóż zamiast samplować klasyków – bo rzecz jest konceptem o człowieku nazwiskiem Redford Stephens, który zmarł tragicznie i w młodym wieku, przypadkowo wciągnięty w handel narkotykami – ?uestlove wziął na warsztat utwór Sufjana Stevensa (nomen omen) z płyty „Michigan” zatytułowany „Redford” (co prawda od miejsca, a nie osoby – ale to rzecz drugorzędna) i zamienił go w minisuitę w czterech częściach (pierwsza jest wprost wyjęta z płyty Sufjana) z pomocą producenta płyty Raya Angry oraz speca od muzyki telewizyjnej i pianisty D.D. Jacksona. Smyczki, trochę klimatu modern classical plus nuta awangardy w dialogu fortepianu i perkusji w części trzeciej.

To jest wrzutka ze stylistyki tak odmiennej, że aż jestem ciekaw reakcji typowo hiphopowych mediów – bo że te mainstreamowe będą za, jestem przekonany. Tym bardziej, że to króciutka forma budowana bez wielkiego zadęcia, że cała płyta trwa niecałe 40 minut i że ma niezłe tempo, z licznymi miłymi akcentami. Ładne są podkłady R&B w „Make My” ze zgrabnymi syntezatorowymi liniami, nawet nostalgiczne „Lighthouse” z wokalami Dice Rew, a wreszcie przypominające stylistykę Kanye Westa samplowe „Kool On”. Drażni mnie tylko następujący później popeliniarski ” I Remember”. No ale trzeba mieć w pamięci ton całego albumu, na którym bohater mówi do nas z zaświatów. Zaskakująco niezawodny jest ten zespół.

THE ROOTS „undun”
Def Jam 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Make My”, Lighthouse” i cała końcówka płyty.