Albarnizacja Afryki

Nagrywanie powstałej ponad 30 lat temu płyty „My Life in the Bush of Ghosts” Byrne’a i Eno (od tego drugiego się nie uwolnię w tym tygodniu) zajęło prawie rok. Niezwykle ciekawy projekt DRC Music Damona Albarna powstawał pięć dni. To pokazuje, jak bardzo świat przyspieszył przez te trzy dekady. Prawdziwie szaleńcze i po części dyskredytujące całą tę zabawę tempo. Choć z drugiej strony – świadomość muzyki afrykańskiej przez ten czas zmieniła się diametralnie. Byrne i Eno lizali Afrykę przez szybę, podsłuchiwali ją na falach radiowych, fascynowali się strzępkami dźwięków, nie znając pełni kontekstu. Albarn, po dość długich studiach muzyki afrykańskiej, zrobił coś zupełnie innego – ściągnął śmietankę twórców zachodnich do Konga, by nagrali utwory wspólnie z pięćdziesiątką miejscowych muzyków z wykorzystaniem studia La Bele Kinoise, które zostało w miejscowym Instytucie Francuskim zainstalowane przez innych poszukiwaczy kongijskich brzmień odpowiedzialnych za sukcesy Staff Benda Bilili. Album eksponuje na okładce nazwiska miejscowych gwiazd, przedstawia niczym w muzykologicznym albumie ich instrumenty, w dodatku całość jest projektem charytatywnym, żeby nie było kolejnych oskarżeń o złodziejską eksplorację kultury Trzeciego Świata. Śmiem twierdzić, że ludzie skupieni wokół DRC Music, nawet jeśli nie jest to płyta w pełni satysfakcjonująca, są prawdziwymi spadkobiercami „My Life…”.

Jak rzecz powstawała? W lipcu tego roku do Demokratycznej Republiki Konga (stąd skrót DRC) wybrała się grupa zorganizowanych przez lidera Blur producentów, m.in. Actress, Richard Russell, Dan The Automator, Rodaidh McDonald i Marc Antoine. Na miejscu spotkali – jak to zwykle bywa – miejscowych. W tym takich, którzy na pewno nie ograniczyli swojej roli do wykonywania poleceń, jak Jupiter Bokondji czy Bokatola System. Zresztą kongijscy muzycy figurują tu jako współautorzy materiału. Gatunkowo rzecz jest amalgamatem brzmień techno, dubstepowych, hiphopowych – w aranżacjach mamy starcie najnowszych trendów zachodniej produkcji z myśleniem miejscowych, którzy wprawdzie przynieśli własne drewniane instrumenty, ale przecież pod względem ekspresji nie są wcale tak daleko (zwróćcie uwagę na śpiewany a cappella utwór Love „Lourds” – ten kongijski kolektyw zrobiłby karierę na scenie hiphopowej). Jesteśmy – jeszcze raz to podkreślę – o wieki całe od „My Life…”, choć słychać dalej w tej muzyce bardziej wypolerowane w studiu marzenie o Afryce niż Afrykę w surowej, rdzennej postaci.

Szwankuje na „Kinshasa One Two” element dość oczywisty – kompozycje, które powstawały naprędce, nie było możliwości nabrania dystansu do nich. Brzmieniowo materiał się broni, choć i pod tym względem są fragmenty trudne do zaakceptowania. Błyszczą przede wszystkim utwory wokalne, słychać, że świeżość kongijskich wykonawców sprawdziłaby się w każdych warunkach (świetny Bebson w utworze Actressa, a czy Jupiter Bokondji w „Ah Congo” nie przypomina Wam aby Spaceape’a?). Ale bez względu na to wszystko nie wyobrażam sobie, żeby fan muzyki afrykańskiej nie miał tej płyty. A tym bardziej – żeby po tej nowej akcji Albarna ten sam fan nie miał ochoty na więcej.

DRC MUSIC „Kinshasa One Two”
Warp 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Hallo”, „Virginia”, „Ah Congo”, „Three Piece Sweet Part 1 & 2”. Dodatkowy punkt za to opisywane wyżej historyczne znaczenie, choć na czysto muzycznym planie rzecz jest warta 7.