Era Tarwatera: 13 lat temu o tej porze

Ostatnie reedycje albumów Marka Hollisa (na winylu, nakładem Ba Da Bing, wyszła też fenomenalna płyta „Laughing Stock” Talk Talk) i Tarwater (cała dyskografia nakładem polskiej Gusstaff Records) przypomniały mi redaktorskie hajpy sprzed kilkunastu lat. Dokładnie z czasów „Machiny”, gdy tam zawitałem. W roku 1998 było ich niemało. „Silur” Tarwatera i „Mark Hollis” miały wśród nich mocną pozycję, twardym stronnikiem obu albumów był, o ile dobrze pamiętam, Tomek Plata. Grzesiek Brzozowicz tworzył raczej frakcję „Moon Safari” Air, zbierającego wtedy świetne recenzje za granicą, kolega z działu foto Wojtek Radomski (pisujący też o płytach) upodobał sobie z tego, co pamiętam, „Electro-Shock Blues” grupy Eels. Pisujący dla „Machiny” Jacek Hawryluk przyniósł do redakcji jako pierwszy „Deserter’s Songs” Mercury Rev. Ja stałem po stronie „TNT” Tortoise, koncertu Spiritualized i „Mezzanine”, którego broniłem wtedy zaciekle przed oskarżeniami, że to upadek w porównaniu z „Blue Lines” (zostało mi tak i do dziś wolę „Mezzanine”). Mniej więcej o tej porze roku toczyła się więc już zaciekłą dyskusja o płytach roku. Zgodni byliśmy – jak pamiętam – co do „Statku kosmicznego” Ścianki, ale Machinera dostał i tak „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”, który niefartownie wyszedł w tym samym roku. Albo i fartownie – bo to był niezły rok (dorzućmy do puli choćby koncertówkę Portishead, albumy Boards Of Canada i Neutral Milk Hotel).

Wróćmy jednak do Tarwatera. Triphopowcy z Bristolu – mimo dwóch niezłych koncertów Massive Attack w Polsce – wydawali się wtedy czymś tak dalekim i muzycznie nieosiągalnym z nadwiślańskiej perspektywy (jedyny cień gatunku mieliśmy na „Jaszczurce” Pati Yang, zresztą też właśnie wznowionej), że fakt istnienia w niedalekim Berlinie duetu, który taką muzykę traktuje jako punkt wyjścia i jeszcze ciekawie wpływy trip-hopu przetwarza, był naprawdę odkryciem. Tym bardziej, że Tarwater był w roku 1998 bardzo doceniony przez brytyjską prasę, zaliczył sesje radiowe u Petersona i Peela, a mimo to nie olewał Polski. Przeciwnie – pojawił się tu błyskawicznie i wracał regularnie. Dowodem tego dzisiejszy pakiet reedycji wychodzący właśnie w polskiej wytwórni.

Dla mnie ich muzyka była czymś idealnym, bo jednocześnie dawała miękkie wejście w post-rock, no i niosła w sobie pierwiastek niemieckiego grania krautrockowego. Nawet gdy im się coś nie udawało, miało to artystycznie intrygujący klimat poszukiwań. Poznałem ich właśnie przy okazji albumu „Silur” (Kitty-Yo 1998, 8/10), więc od niego wypada zacząć. A najlepiej by było od kompozycji „The Watersample” (tytuł roboczy: „Warschau”!), która jest esencją ówczesnego stylu grupy:

Słychać było w muzyce Tarwater już poszukiwania związane z elektronicznym instrumentarium, ale też klimatyczne sample wycinane na modłę triphopową. Podobnie było na debiucie, który natychmiast sobie kupiłem. I tu, i tu słychać było bliskość Kreidlera, no i zauroczenie muzyką grupy Tuxedomoon. W tych zimnych liniach basowych był nowofalowy duch. Pojawiała się gitara wykorzystywana w sposób charakterystyczny dla post-rocka (świetne kompozycje „Otomo” i „Ford” z albumu „Silur”). Spośród poprzednich dwóch albumów debiutancki „11/6 12/10” (Kitty-Yo 1996, 8/10) okazał się niemal równie dobry, a „Rabbit Moon” (Kitty-Yo 1997, 5/10) wypełniony remikserskimi eksperymentami – już znacząco gorszy. Poniżej mój ulubiony fragment debiutu, utwór „Tar”:

Po albumie „Silur” ukazała się jeszcze trzecia bardzo znacząca płyta duetu – „Animals, Suns & Atoms” (Kitty-Yo 2000, 8/10). Ta trafiła już w Polsce nie tylko na łamy prasy, ale też do radia – utwory były bardziej piosenkowe niż na poprzedniczkach. Zresztą pewnie część z Czytelników tego bloga miała okazję słyszeć „All of the Ants Left Paris” albo „Seven Ways to Fake a Perfect Skin” na antenie Radiostacji. Dalej w tę stronę nie dało się iść z tak ograniczonymi możliwościami wokalnymi Ronalda Lippoka. Ale próbowali. Na „Dwellers on the Threshold” (Kitty-Yo 2002, 7/10) nie cofają się, w dodatku rozjaśniając jeszcze brzmienie i zatrudniając gościnnie wokalistkę, choć też nie z tych oczywistych, bo w „70 Rupies to Paradise Road” melodeklamuje norweska artystka wizualna mieszkająca w Berlinie – Tone Avenstroup. No i w dodatku wykonują cover piosenki Swans „Miracle of Love”, pokazując jeszcze jeden trop i tak już licznych inspiracji. Ja wolę jednak hipnotyzujący wschodnią rytmiką „Phin”, kolejny na liście.

To cała piątka reedycji ukazujących się właśnie osobno i w boksie „Tarwater 1996-2002”. Wszystkie zostały uzupełnione o bonusy (najpotężniej – „Dwellers…”).

Dalej bywało różnie, można zaryzykować twierdzenie, że piątka powyższych wydawnictw to kanon duetu Jestram-Lippok. Nowa płyta „Inside the Ships” nie wnosi do tego obrazu nic zaskakującego, chociaż dorównuje „Dwellers…”. W utworze tytułowym – nawet poprzednim albumom Tarwatera. Z resztą jej programu bywa różnie. Ciekawy jest „In a Day”, a „Sato Sato” zespół reklamuje jako swój pierwszy w historii utwór zaśpiewany po niemiecku, co – stwierdzam z zaskoczeniem – jest prawdą. Fajnie wykorzystane dęciaki grają z elektroniką tak dobrze jak kiedyś samplowane smyczki. To ciągle zespół, przy którym warto się na moment zatrzymać, chociaż 13 lat okazało się okresem wystarczająco długim, by cały hajp gdzieś prysł.

TARWATER „Inside the Ships”
Bureau B/Gusstaff 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
utworu tytułowego.

Tarwater – Inside The Ships by Bureau B