Najdłuższy UŚMiECH świata

Nikt jej nie słyszał, ale wszyscy ją znają. Pracę nad płytą „SMiLE” Brian Wilson, a za nim cała grupa The Beach Boys, porzucili w roku 1967, zmęczeni wielomiesięcznym ściganiem się z własnym perfekcjonizmem i z cieniem Beatlesów, których – jak wiadomo – miał ten album zdetronizować. I pewnie również szukaniem własnej koncepcji młodzieńczego oratorium, która z czasem stawała się coraz bardziej mętna – to było na długo przed Rubikiem, nie mieli więc know-how umożliwiającego trzaskanie dwóch oratoriów w tygodniu.

Widmo „SMiLE” krąży dziś jednak nad muzyką popularną, zupełnie jakby płyta wyszła. Może dlatego, że jej fragmenty publiczność przez lata poznała (bestsellerowy singlowy utwór „Good Vibrations” znają od lat 60. miliony, kilka utworów z sesji wypuszczono także w przekrojowym boksie zespołu w roku 1993), a może dlatego, że siedem lat temu Brian Wilson nagrał „SMiLE” od nowa, wespół z Van Dyke Parksem, oryginalnym współpracownikiem przy przerwanym projekcie w latach 60. – jako „Brian Wilson Presents Smile”. Gdy ich wizja się ukazała, pisałem, że monumentalny „Smile” jest jak cudowna budowla do podziwiania, ale zakochać się wciąż łatwiej w „Pet Sounds”. Dzisiaj już wiem, że w płycie, nad którą zespół oryginalnie pracował, zakochałbym się z miejsca.

Ukazała się właśnie, po 44 latach, od razu w kilku postaciach, pod tytułem „SMiLE Sessions”. Jako pojedynczy kompakt, 2CD, wielopłytowy box z licznymi pamiątkami i zapisami rozmów ze studia oraz podwójny winyl. Każda z nich zawiera przede wszystkim rekonstrukcję „SMiLE” – 19 utworów rozpoczynających się od „Our Prayer”, a kończących na „Good Vibrations”, różniącą się dwoma drobnymi fragmentami od wizji Wilsona zaprezentowanej na „BWPS” z roku 2004. Do tego osiem bonusów, na drugiej płycie (obstawiłem zestaw 2CD) – ekstrakt strzępków sesji pokazujący pracę w studiu. Rzecz drugorzędna. Za to tak zwana książeczka – nie do zignorowania. Brian Wilson pisze w słowie wstępnym tak:

Jestem perfekcjonistą. Zupełnie jak mój ojciec. Kiedy poganiał nas, żebyśmy skosili trawnik, krzyczał „Zróbcie to dwa razy!”. Jako dzieci wszystko musieliśmy robić dwa razy, żeby upewnić się, że jest jak należy. Mam wrażenie, że ciągle nas to obowiązuje, skoro razem z „chłopcami” siedzimy właśnie i składamy w całość „SMiLE”… po raz drugi.

Chociaż praca w studiu trwała długo, sam proces komponowania najważniejszych utworów przebiegł błyskawicznie. „The songs just seemed to fly out of my fingers, the words out of his mouth” – pisze o pracy z Parksem. Nie dodaje, że byli wtedy na diecie złożonej z zażywanej na zmianę marihuany i amfetaminy, ale to już wiemy z innych, mniej oficjalnych źródeł. W każdym razie w ten sposób powstał kapitalny rdzeń kompozycji ze „SMiLE”: „Heroes and Villains”, „Wonderful”, „Cabin Essence” i „Surf’s Up”. Nie wszystkie do końca przekonały mnie w wersji z roku 2004. Tutaj po prostu demolują.

Moje pierwsze wrażenie przy słuchaniu tej płyty dotyczyło systemu mono, w którym nagrany jest album – a przynajmniej te 19 piosenek, z których autorzy kompilacji – Mark Linett, Alan Boyd, Dennis Wolfe i sam Brian Wilson – złożyli całość (bo niektóre bonusy są w stereo). Nie wiem, kiedy ostatnio słuchaliście czegoś w mono i czy też to macie, ale potrzebowałem chwili, żeby się oswoić. Warto tę chwilę poświęcić, bo efekt nagrania chórków w mono jest powalający. Piętrowe partie wokalne, które stanowią esencję płyty, mają w mono niebywałą siłę. Brzmią stosunkowo sucho, a zarazem obłędnie czysto i mocno. Nie ma żadnego kombinowania panoramą, więc wszystko trzeba było niuansować samymi wokalami. Słychać każdy detal i każdy detal tu gra. Nie ujmę tego lepiej niż David Cavanagh w piśmie „Uncut”: „Harmonie wokalne są tak olśniewające, że powinno się na ich część nazywać statki”.

Druga uwaga na gorąco: Cały czas nie mogę wyjść ze zdumienia, że taki materiał leżał w archiwum przez kilkadziesiąt lat. Czy można sobie wyobrazić, żeby dziś chowano przed światem materiał zespołu tego kalibru? A na dodatek płytę, która została już wsparta świetnie sprzedającym się singlem, do której zaprojektowano okładkę i wydrukowano 400 tysięcy (!) kompletów poligrafii.

„SMiLE Sessions” to oczywiście nie jest „SMiLE”. Tamtej płyty nigdy nie było i nie będzie. Jak zauważają Linett, Boyd i Wolfe, praca Wilsona w roku 1967 polegała na rewolucyjnym modułowym nagrywaniu utworów, ale przy tym – na mozolnym sklejaniu ich przy pomocy taśmy klejącej i żyletki. Dziś mogli stosunkowo szybko złożyć materiał z różnych taśm, kierując się wskazówkami Wilsona, bo mają do dyspozycji nowoczesny sprzęt. Oraz podpowiedziami różnych maniakalnych fanów dzieła, którzy wiedzieli o tym albumie więcej niż oryginalni twórcy (tym pamięć z różnych przyczyn może szwankować). Jest to więc (to trzecia gorąca uwaga) rodzaj społecznościowej rekreacji dzieła.

Było warto. Z tej wersji wyłania się już obraz Titanica popu lat 60. – właśnie wielkiego dzieła sztuki o niesamowitym poziomie wyrafinowania. Obraz albumu o niesamowicie pozytywnym, optymistycznym i pięknym ładunku emocjonalnym, który zarazem pokazuje, jak centralne miejsce w kulturze zajmowała wówczas muzyka, a przy tym – jak mocne echo pozostawiła po sobie ówczesna wizja. Bo muszę to wszystko opatrzyć także pewnym ostrzeżeniem: Na żadną płytę Sufjana Stevensa ani Panda Beara nie spojrzycie już tak samo. Ale za to gwarantuję wam, że uśmiech, jaki was czeka, może być nie tylko najdłuższy, ale również najszerszy.

THE BEACH BOYS „SMiLE Sessions”
Capitol 2011
10/10
Trzeba posłuchać