7+1, czyli żarty się skończyły

Mam problemy z nadążaniem. Tak jak mój kolega z redakcji, który nasze codzienne rozmowy zaczyna od takiej konstatacji. Ale na problemy z nadążaniem jest jedno lekarstwo – nadrobić. Choćby wiele rzeczy naraz. Choćby późno. Choćby zdawkowo. Choćby teraz.

Zacznijmy od The Drums, bo po pierwsze zaległość, poza tym ich płytę „Portamento” (Moshi Moshi 2011, 6/10) dostałem w tylu kopiach, że czuję się psychologicznie zobowiązany wobec wydawców. Przykro mi, liczba CD-R-ów z kopią albumu niespecjalnie wpłynęła na moją ocenę. Wszelkie zobowiązania rozpłynęłyby się zresztą wobec letniości tego materiału, który składa się z ładnych piosenek cytujących w sposób otwarty lub półotwarty brytyjskie kapele z lat 80. – od wszechobecnego basu w stylu New Order, po refren w stylu Cocteau Twins („What You Were”) czy partie wokalne w stylu The Smiths („Money”). Doceniam fakt, że na świecie powstaje tyle zespołów piszących przyzwoite piosenki w takiej wtórnej stylistyce. Ale jeszcze bardziej doceniam to, że nie muszę ich wszystkich słuchać.

O ile jednak The Drums są mili, nie wadzą i niejednemu słuchaczowi uprzyjemnią czas, o tyle nowy Kasabian („Velociraptor!”, Columbia 2011, 5/10) doprowadza do frustracji, wzbudza negatywne emocje i pozostawia w podłym nastroju. Są na nowym albumie z grubsza gorszą kopią The Verve, momentami zatrącającą też o solowego Ashcrofta, na co naprowadza nas od razu rozpoczynający płytę „Let’s Roll Just Like We Used To”). Odniesienia do Beatlesów w „La Fee Verte” są niesmaczne, „Days Are Forgotten” jest głupawy, a „Goodbye Kiss” łzawy i szablonowy. Najciekawiej brzmią rave’owe momenty (utwór tytułowy oraz najlepszy na płycie „I Hear Voices” – ten do zgrania!), ale jak pięść do nosa pasują do reszty. Dawno już słuchanie zespołu z okładek brytyjskiej prasy muzycznej nie było dla mnie tak przygnębiające i nie przyniosło takiej frustracji.

Aretha Franklin, Norah Jones, Lady Gaga, Sheryl Crow, Willie Nelson… Nie, to nie wstęp do encyklopedii współczesnej wokalistyki. To początek listy gości Tony’ego Bennetta, którzy zgodzili się przy okazji jego 85. urodzin zaśpiewać z nim duety standardów sprzed lat do akompaniamentu staroświeckiego, ale nowocześnie nagranego big bandu. I zarazem kontynuacja jego „Duetów” sprzed pięciu lat, a w tradycji popu i jazzu – rodzaj muzycznej korespondencji z Frankiem Sinatrą, za życia jedynym konkurentem Bennetta, który też miał słynną płytę z duetami w dyskografii. Ale nawet te wszystkie nazwiska nie wystarczyły, żeby recenzja „Duets II” (Columbia 2011, 6/10) poszła w papierowej „Polityce”. Sprzeda się w każdym razie i bez tego – tym bardziej, że album dostał nieoczekiwaną i smutną kampanię promocyjną po śmierci Amy Winehouse. Ta ostatnia zaśpiewała tu z Bennettem przejmującą wersję „Body and Soul”. Ostatnią swoją piosenkę nagraną za życia i ostatni dowód geniuszu wokalnego – bez naciągania. Nie wszystkim się udało zabłysnąć na tej płycie. Za to Bennett wychodzi z tarczą i dziarsko – jak znam życie, to będziemy mieli jeszcze duety numer trzy. Co najwyżej gwiazd do wspólnego śpiewania może zabraknąć.

Wreszcie najbardziej kuriozalna płyta roku, której odpuściłem swego czasu na tym blogu oddzielną dłuższą notkę. A od tamtej chwili i tak (mam wrażenie) świat już zapomniał o tym albumie. Czyli SuperHeavy, supergrupa, której skład brzmi jak zestaw gości do muzycznej Arki Noego. Mick Jagger reprezentuje kulturę rockową, Dave Stewart (Eurythmics) – pop, Joss Stone – soulową wokalistykę, Damian Marley (syn Boba) – reggae, a AR Rahman, twórca ścieżki do filmu „Slumdog. Milioner z ulicy” – muzykę hinduską. Co z tego wynika? Eklektyzm, a nawet miszmaszyzm do kwadratu. Poza ciągłym przekazywaniem sobie pałeczki między wokalistami w poszczególnych utworach – niewiele. Ta płyta z nazwą zespołu w tytule (A&M 2011, 4/10) brzmi najlepiej, gdy ton próbuje jej nadać młody Marley, ale to tylko chwile. Nie ma nowej jakości, cały ten projekt jest jak słuchanie kilku różnych piosenek naraz. A to spokojnie możecie przetrenować w domu bez potrzeby kupowania tej płyty.

Poziom postępującej cienizny reprezentuje w tym zestawie także Prince Rama i ich świeżutki album „Trust Now” (Paw Tracks 2011, 5/10). Rzecz wisi na jakichś rozciągających się jak guma do żucia nitkach hajpu z okresu nieco lepszej „Shadow Temple”, drażni pretensją, momentami nudzi, a rozgrzewa ledwie w dwóch może trzech krótszych momentach „Summer of Love” i „Trust”. Bywa rażąco prostacka i dość poważna, co powoduje, że wystarczyłoby parę smutnych partii gitary basowej i mogliby zostać gwiazdami Castle Party. Jedyne, co Was może rozbawić, to wracająca myśl, że zatrudnili na wokalu Yoko Ono.

Nie za bardzo poważam Zacha Condona, odkąd (zaraz po jego debiucie) po raz pierwszy usłyszałem A Hawk And A Hacksaw i skojarzyłem fakty. Ale strasznie trudno mi wychodzi znielubienie jego płyt. Byłem przekonany, że ta nowa, „The Rip Tide” (Pompeii/4AD 2011, 7/10), nie będzie się już nadawała do słuchania i przyniesie kolejna porcję odgrzewanych kotletów z wycieczek po Europie. Tymczasem jeśli do czegoś się odwołuje ta nowa płyta, to do amerykańskiej muzyki zapętlonych motywów. Owszem, są nieco meksykańskie w charakterze dęciaki (mimo że Beirut stacjonuje teraz na Brooklynie), ale ważniejsze są momenty, gdy Beirut przynosi Sufjana Stevensa w wersji dla mniej zaawansowanych. To bardzo motoryczna płyta, rytmika niektórych utworów wywołała u mnie natychmiastowe skojarzenie: „elektronika!”, ale jak się okazuje była to tylko naturalna synteza dźwięku: fisharmonia i instrumenty perkusyjne. Poza tym „The Rip Tide” to płyta krótka, a jeśli dodamy do tego wyczucie melodii Condona, wyjdzie – o, zgrozo – kolejna zaleta.

Z Julią Marcell też by mi nie wyszło znielubienie, choćbym bardzo chciał. Zresztą dowolna osoba będzie miała ze znielubieniem problem, jeśli zaliczy w czasie słuchania jej drugiej płyty „June” (Haldern Pop/Mystic 2011, 7/10) wszystkie trzy lotne premie: „Matrioszkę”, „Echo” i „Aye Aye”. Bo nawet jeśli reszta utworów, w zupełnie innych, bardziej bogatych aranżacjach niż na debiucie, ich nie poruszy, to lotne premie zmuszą do zainteresowania albumem. Szczególnie „Echo” jest pod tym względem rozbrajające i symptomatyczne: słyszę nagle Julię śpiewającą prosty, folkowy motyw po polsku i myślę o tym w sposób naturalny jako o featuringu Polki na płycie z Zachodu. Bo przecież poza tymi paroma linijkami tekstu nie ma na „June” niczego, co byłbym w stanie zidentyfikować jako tutejsze. Co – biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z ambitnym popem – jest olbrzymią zaletą. Oczywistych skojarzeń stylistycznych też nie ma, choć słychać na tej płycie Kate Bush. Autorka, zapytana przy okazji o inspirację, stwierdziła, że ona niespecjalnie słucha KB, ale zgodziliśmy się co do jednego – że KB jest rodzajem punktu wyjścia dla kobiecego songwritingu, od którego uciec trudno.

Chciałem jeszcze napisać o płycie „Chemiczna broń” grupy Manchester (EMI 2011), która zaczyna się jak gdyby była rezultatem działania aplikacji Britpopizer dostarczanej za 0,99 euro na iPhone’a. Ale aplikacji – jak na razie – oczywiście nie ma, więc najwyraźniej skomponowali to sami. Pokusa przyznania 1/10 i skalibrowania sobie skali ocen dalej wydawała się olbrzymia, tyle że nie byłem w stanie wysłuchać do końca.