iTam

Nie będę Was próbował oszukać, mówiąc, że siedziałem przez ostatnie dwa dni na iTunes. Z jednej strony, miło wiedzieć, że dołączyliśmy do cywilizowanego świata. Z drugiej, przez te wszystkie lata Apple przestał być w tej dziedzinie jedynym łącznikiem z cywilizacją. W 2004 roku rzeczywiście przyssałbym się do polskiej wersji największego (15 miliardów sprzedanych piosenek!) sklepu z wirtualną muzyką i zapomniał o bożym świecie. Jeszcze nawet w 2005 lub 2006 otworzyłbym na tę okoliczność szampana. W 2007 napisałbym długi tekst o rewolucji firmy Apple. W 2008 wywiesiłbym już status na Blipie. W 2009 zadzwoniłbym z dobrą wiadomością do Żony, która korzysta z iPoda. W zeszłym roku powiedziałbym „Nareszcie!” i zacząłbym odkładać na iPada.

W tym roku, gdy polski iTunes w końcu ruszył, po cichu, z wtorku na środę, spałem smacznie. A pierwsze gazetowe doniesienie przyjąłem już tylko z krótkim „uf!”. Właściwie powinienem powiedzieć „w ostatniej chwili”, bo mam wrażenie, że decyzja Apple o uruchomieniu sprzedaży muzyki w Polsce, negocjowanym już od dawna, co miałem okazję sprawdzić, jest próbą zameldowania się na rynku, który właściwie jakoś już przebolał nieobecność ich oficjalnego sklepu. Nauczył się ją obchodzić, albo i żyć bez niej. sam też się nauczyłem. Może dlatego, że większość muzyki, na której mi zależy, mogę kupić bez problemu od lat w postaci elektronicznej na Juno Records, Bleepie czy Boomkacie. Ba, polski Serpent ma też nie najgorszy wybór muzyki w mp3 i FLAC-u, szczególnie jeśli chodzi o polską scenę.

Ale w moim wypadku euforia kupowania muzyki w formacie elektronicznym trwała krótko i zakończyła się mocniejszym niż kiedykolwiek powrotem do fizycznych nośników, więc może dlatego dziś niezbyt mnie wzruszył ten debiut. Cieszę się radością tysięcy fanów urządzeń Apple’a, ale pozostaję w niezrozumieniu, jak można za 10 euro kupować niematerialną wersję płyty, którą za 8 euro można ściągnąć w fizycznej postaci z Amazona lub za 35 zł z Merlina, by potem zgrać w wybranym formacie na dowolne ulubione urządzenia, komputery itd., przejrzeć wkładkę, pożyczyć siostrze lub koledze. Tylko proszę, nie poruszajmy już przy tej okazji tematu pirackich i legalnych mp3 – to już było, swój stosunek do tematu już wyrażałem. A każdy w tym kraju wie, co i gdzie można za darmo.

Wszystkie płyty, o których chciałbym napisać, polecając je na weekend, można sobie w trzy sekundy kupić w postaci elektronicznej i po żadną z nich nie trzeba się udawać na iTunes. A przy tym wszystkie mogą sobie ściągnąć również posiadacze sprzętu Apple. W każdym wypadku za opłatę niższą niż średnia, którą trzeba wydać na album kupiony w ich macierzystym sklepie. Szczegóły na dole wpisu.

Po pierwsze, nowe Motion Sickness Of Time Travel. Od dawna chciałem o tej płycie powiedzieć dobre słowo, bo potwierdza talent Rachel Evans do tworzenia muzyki dość onirycznej, ale nie usypiającej, przymglonej, ale ciągle dość pogodnej, syntezatorowej, ale mającej bardzo humanistyczny charakter. W pewnym sensie jest to tapeta dźwiękowa, ale bliska ideału i to nie w kategoriach zupełnie przezroczystej muzyki ambient – MSoTT mocniej wpływa na nastrój, przynosi wtopione w instrumentalne ścieżki wokale, które nadają muzyce osobisty wyraz. Zatem tapeta z ludzką twarzą. Nie dość tego, wspólnie z mężem Evans wydała ostatnio niezły album jako Quiet Evenings, więc ilość nie przeszkadza w tym wypadku jakości. Jeśli coś mi przeszkadza, to tylko fakt, że państwo Evans nieco przesadnie lansują na Rate Your Music własne produkcje, wszystkie ich (niezliczone) wydawnictwa znaleźć można na jego osobistym profilu w przegródce z najlepiej ocenionymi. No ale może gość ma po prostu wysoką samoocenę.

Po drugie, St. Vincent. Muzycznie Annie Clark rozwija się bardzo ciekawie i co prawda mam mnóstwo zastrzeżeń do jej nowej płyty, pełnej… wypełniaczy, to jednak przynosi ona też porcję bardzo ładnych piosenek, w sposób nieszablonowy ogrywających wątki z Kate Bush, Goldfrapp czy Bjork. Dwa czy trzy razy miałem nieodparte wrażenie, że słucham jakichś nagrań Candelarii z Paristetris z innym zespołem. Tak samo filmowo-teatralną wrażliwość słyszę u Amerykanki. Podobnie niespokojna, przechodzi z jednego stylu w drugi, niespecjalnie przejmując się, mam wrażenie, czy słuchacz nadąża. Bywa więc bardzo miło, choć potem robi się dziwnie. Trudno się jednak albumem „Strange Mercy” znudzić – to pewne.

I wreszcie nowe Toro y Moi, czyli świadectwo uporu Chaza Bundicka, która już ostatecznie przenosi go z kategorii producentów wizjonerów do przegródki dostarczycieli miłej muzyki na weekend. Może to i dobrze. Rejony, w których tym razem szukał inspiracji (R&B, późny funk, electro, jungle, a potem wczesna Madonna w przeróbce tematu „Saturday Love”, wreszcie Jamiroquai w utworze tytułowym), są czytelne i w dużej części wyeksploatowane przez hip-hop i scenę klubową lat 90. Toro y Moi broni się naiwnością i chałupniczym spinaniem motywów w radosnym nadmiarze, na który producenci house’owi ani hiphopowi nigdy by się nie zdecydowali, a wreszcie granie dość tandetnych syntezatorowych solówek – oryginalnie, jak by nie patrzeć, i odważnie. Słychać, że sam bawił się świetnie, przez 2-3 odsłuchy jego płyta nie denerwuje, trwa krótko, zmieścicie się w trakcie przejazdu po mieście na bilecie 20-minutowym ZTM, a utwór „All Alone” jest dla mnie nawet jedną z lepszych kompozycji, jakie napisał.

MOTION SICKNESS OF TIME TRAVEL „Luminaries & Synastry”
Digitalis 2011 – w wersji mp3 do nabycia tutaj.
8/10
Trzeba posłuchać:
longiem.

motion sickness of time travel – luminaries & synastry (album preview) by experimedia

ST. VINCENT „Strange Mercy”
4AD 2011 – w wersji mp3 do nabycia tutaj.
7/10
Trzeba posłuchać: „Cheerleader”, „Neutered Fruit”, „Year of the Tiger”.

St. Vincent – Cruel by WalterHeape

TORO Y MOI „Freaking Out” EP
Carpark 2011 – w wersji mp3 do nabycia tutaj, w fizycznej choćby na na seeyousoon.pl.
6/10
Trzeba posłuchać:
„All Alone”.

Toro y Moi – All Alone by psyborgg