666 uroków Norwegii

Prawda jest taka, że oczywiście ciągle jestem pod wrażeniem wycieczki śladami norweskiego black metalu, dzięki której poukładałem sobie w głowie fakty z dziejów Mayhem i Burzum, trafiłem – wspólnie z grupą innych „delegatów”, jak ich tu nazwano, festiwalu by:Larm – pod spalony niegdyś (zgadnijcie przez kogo) kościół przy malowniczej skoczni Holmenkollen (zwróćcie uwagę, czy nie pokażą go w którejś z przebitek ze skoków narciarskich na nadchodzących MŚ), do sklepu Helvete prowadzonego na początku lat 90. przez Euronymousa, a wreszcie do najlepszego obecnie miejscowego sklepu z metalem – Neseblod. W rzeczywistości cała wycieczka do Oslo była naładowana niezwykle pogodnymi doświadczeniami, poza może jednym: około 500 koncertów w trzy dni w 25 klubach w całym mieście (wszystkie w promieniu półtora kilometra, co niespotykane w skali światowej) to bardzo dużo. Większość występów ma charakter showcase’owy – trwają pół godziny. Ale mimo to trudno zobaczyć wszystkich najciekawszych artystów – tym bardziej, że trochę czasu zajmują te drobne chwile wahania, czy kupić sobie kolejne piwo za 66 koron, czyli złotych 34. Za 0,4 l oczywiście. Nie byłem w Oslo pierwszy raz, ale za każdym razem boli tak samo. W liście przewodnim dołączonym do zaproszenia organizatorzy napisali: „Norwegia naprawdę JEST drogim krajem”. Na szczęście jeśli ktoś lubi muzykę, to mu to wiele zrekompensuje.

Swoją relację z festiwalu by:Larm napisał już Jarek Szubrycht. W sobotniej Wyborczej powinna była być krótka relacja Łukasza Kamińskiego (przeczytam pewnie dopiero jutro), ale obiecywałem napisać tutaj parę słów, więc czym prędzej uzupełniam, na gorąco i w telegraficznym skrócie, bo atrakcje w Oslo trochę mnie wymęczyły. W nawiasach narodowość muzyków, bo by:Larm to w tej chwili instytucja panskandynawska.

Dzień 1. (kiedy miałem jeszcze siłę robić notatki)

Dla mnie, spóźnionego na pierwsze czwartkowe koncerty) otworzył go Svarte Greiner (NO) w klubie Blå. Niedawno pisałem o Deaf Center, ale SG na żywo to zupełnie inna bajka: 25 minut rozwijającej się ładnie gitarowej improwizacji z obfitym użyciem efektów i wykorzystaniem smyczka. Smyczek-efekty-smyczek-efekty – minimalnie poniżej moich oczekiwań, ale wciąż ciekawie.

Pokonałem kilometr piekielnie śliskich chodników (Norwegowie uznają, że oczyszczanie miasta jest dla mięczaków), żeby zobaczyć Brittę Persson (SE), którą pamiętam ze świetnej folkowej składanki „Cowboys In Scandinavia” (Fargo Records – polecam). Niestety, z folku wyszła podobno lata temu i gra teraz pop-rock. Ma niezły młodziutki (w większości) zespół i scenicznie to wciąż poziom w Polsce rzadki, ale czar prysł. Przynajmniej jeśli chodzi o muzykę, bo wizualnie Britta przeszła imponującą przemianę od punktu A do punktu B. Zajrzałem na młodziutkich Like Rats From A Sinking Ship (NO), których klip z YouTube otrzymany przed imprezą zrobił na mnie duże wrażenie, ale na żywo było dużo mniej precyzyjnie, więc uciekłem przed decybelami do neogotyckiego Kulturkirken Jakob, który nie jest wprawdzie kolejnym kościołem zdesakralizowanym przez blackmetalowców, ale za to świetnie spełnia po godzinach rolę sali koncertowej. Akustyka tego miejsca jest wyjątkowa i wybitna. Sprawdziła się w wypadku Agnes Obel (DK), młodej wokalistki i pianistki mieszkające aktualnie w Berlinie, gdzie znalazła sobie stałą muzyczną partnerkę w postaci wiolonczelistki Anne Ostsee. Świetny występ, Obel bije na głowę Soap & Skin, intymną atmosferą utworów chwilami kojarzy się z Joanną Newsom, a poziom wykonawczy jest – to się jeszcze powtórzy przy paru wykonawcach – nieprawdopodobny. Sprawdźcie koniecznie. Płytę wydał w ubiegłym roku PIAS. Po kościele wróciłem do Blå na Prins Thomas Orkester (NO) – debiut sceniczny 9-osobowego zespołu norweskiego neodyskotekowca co się zowie. Na niezłej zeszłorocznej płycie solowej zapuszczał się na terytorium krautrocka i zespół odgrywa właśnie takie długie (7-8 minut) transowe kawałki krautowo-dyskotekowe. BEz wirtuozerii, za to radośnie i pod sprawną dyrekcją grającego na basie lidera. Gdyby GY!BE grali disco (w co trudno uwierzyć), mielibyśmy coś takiego.

Nie wiem, czy się cieszyć z fajnego koncertu Prinsa Thomasa, czy może żałować, że straciłem Jenny Hval, kolejną norweską wokalistkę wydaną dosłownie tydzień czy dwa temu przez Rune Grammofon. Na płycie jest bardzo ciekawa, a po pierwszym dniu gazetka festiwalowa okrzyknęła wydarzeniem dnia właśnie jej koncert. Żałuję. Do Kulturkirken wróciłem na Frisk Frugt (DK) – dość zabawny, bo kompletnie odczapowy projekt łączący folk z muzyką syntezatorową – one-man band w tradycyjnym wełnianym sweterku, jakby wyskoczył właśnie z konserwy nieotwieranej od czasów skandynawskich hipisów.

Dzień 2. (kiedy rozdawano nagrody)

O Nordic Music Prize zdążył już napisać Ozzy w komentarzach. Ważniejsze od tego, że wygrał Jónsi (oczywisty ruch pod budowanie prestiżu nagrody), było to, że w pokonanym polu zostawił artystów, którzy mają prostą drogę do dużej międzynarodowej kariery przed sobą: Radio Dept., First Aid Kit, Robyn… Muzyka nordycka ma potężne rezerwy. A do tego jeszcze Olöf Arnalds (IS) i Susanne Sundfør (NO), które wystąpiły tego dnia. Pierwsza z programem potwierdzającym klasę i ciągłość islandzkich śpiewaków, którzy zawsze zdołają przemycić jakiś aspekt folkowy. Druga z koncertem, po którym wyszedłem kompletnie oszołomiony – idealnie zaśpiewanym (klasa A – jak Antony), świetnym jeśli chodzi o zaskakujące, oryginalne kompozycje, no i jeszcze jako całość poprowadzonym kapitalnie. Tak, była tak aż TAK dobra jak pisze Jarek Szubrycht. Albo mieliśmy wszyscy zbiorową halucynację. Tę pierwszą wersję potwierdza jednak reakcja rynku dnia następnego – kiedy ruszyliśmy w miasto po płytę „The Brothel”, najnowszy album Susanne, z trudem ją znaleźliśmy. Za to ja wpadłem w sklepie na sprzedawcę, który na moje pytania zareagował wprost: „A co? Byłeś pewnie na koncercie? Świetny, prawda?”. Zostałem w Kulturkirken, gdzie działa się akcja Nordic Music Prize, aż do Dungen (SE) – ich koncert trochę zbladł przy Susanne, ale starali się i fragmenty „Skit I Allt” – nowej płyty, której tytuł tłumaczy się jako „Pier*ol to wszystko” (z rozbawieniem wspomniał o tym, w obecności następcy norweskiego tronu, prowadzący) – zagrali z pasją.

Nie mogłem sobie odpuścić wizyty na występie Kommode (NO) – nowej grupy Eirika Glambeka z Kings Of Convenience, która brzmi dokładnie jak elektryczna wersja KoC, z trochę gorszymi jednak kawałkami. Jeśli komuś doskwierał brak Erlenda Øye, mógł go zobaczyć, pląsającego swoim zwyczajem wśród publiczności. To znak, że panowie się lubią i ani chybi przy najbliższej okazji nagrają coś jeszcze wspólnie. Na koniec wieczoru ruszyłem na Ulver (NO), bo w kategorii „mitologia skandynawska” to mocna nazwa. Mam ich fanów wśród znajomych, poza tym połączenie folku, black metalu i elektroniki to rzecz dokładnie z serca Oslo. Tyle że w gęstym i chwilami przekombinowanym wykonaniu koncertowym trochę mnie zawiodła.

Dzień 3. (kiedy trafiłem do piekła)

Zwiedziony przez Jarka i Łukasza rozpocząłem (po atrakcjach w postaci wycieczek i konferencji – o tym kiedy indziej) od Deathcrush (NO). Dwie dziewczyny i chłopak z Oslo, więcej ruchu scenicznego niż zmian akordowych, głośno i surowo jak na scenie No Wave. W biegu zajrzałem na Hilde Marie Kjersem (NO) – kolejną ciekawą wokalistkę, choć już nie tego kalibru co te z poprzednich dwóch dni. Kolejna grała w klubie Blå – Susanna Wallumrød i jej Susanna & The Magical Orchestra (NO), czyli w praktyce duet z Mortenem Qvenildem. Najbardziej eteryczny, delikatny koncert festiwalu. Dla fanów repertuarowo zadowalający, z coverem „Enjoy The Silence” znanym z trzeciej płyty Susanny. A potem Supersilent (NO) w formie fenomenalnej. Poprzednio widziałem ich w czteroosobowym składzie, jeszcze z perkusistą. Teraz Helge Sten odnajduje się w zupełnie innej roli – robi właśnie za perkusistę, wypuszczając z niebywałą prędkością kaskady sampli z kilku urządzeń. I trzeba powiedzieć, że wychodzi mu to coraz lepiej i zaczynam wierzyć w to, że kolejny album może się okazać miłą niespodzianką. Improwizacja Supersilent jest dziś rwana, szarpana, zaskakująca, mniej jest za to niepokojącego, dronowego, tła (coś za coś).

Pisząc o trafieniu do piekieł nie miałem na myśli Helvety i wycieczki sygnalizowanej na początku wpisu. Nie chodziło mi też o całkiem przyjemny koncert grupy 1394 (NO) – rasowych norweskich blackmetalowców – na który ściągnęli mnie koledzy do klubu John Dee i którym symbolicznie zakończyłem swoją wędrówkę na by:Larm. Piekło zobaczyłem w sobotę w Blå, gdzie na cykl Sunkissed, w ramach którego występowali Susanna i Supersilent, przyszła jakaś zupełnie niecodzienna w Oslo, lanserska publiczność. Ja rozumiem zagłuszyć rozmowami Susannę – jest to niemiłe i brutalne, ale łatwe do zrobienia. Ale piekielny harmider w klubie zepsuł mi pierwszą część koncertu Helge Stena i jego tria, a to już za wiele. Wylądowałem w pierwszym rzędzie z zatyczkami w uszach, przyklejony do odsłuchów. Tu odbiór był dużo lepszy – przy okazji zobaczyłem, że facet obok nagrywał cały koncert na jakieś całkiem profesjonalne z wyglądu urządzenie. Wszystko więc wskazuje na to, że materiał z wczorajszego występu już dziś można znaleźć gdzieś w sieci.

Ja na razie (pisząc te słowa) słucham Kakkmaddafakka (NO) – najnowszego wynalazku Erlenda Øye jako producenta i wydawcy – i myślę sobie, że twierdzenie Simone Raymonde’a, gościa jednego z festiwalowych paneli, że jest coraz więcej muzyki lekko powyżej średniej, specyficznie sprawdza się w Skandynawii, gdzie jest w tej chwili mnóstwo muzyki wcale nie tak lekko powyżej średniej. Więcej o tym już wkrótce – tutaj i na łamach „Polityki”.