A oni po cichu coś dłubią…

Jak taki Neil Young na przykład. Słyszeliście już pewnie ton komentarzy a propos tegorocznych nagród Grammy? Że Bieber to wielki przegrany? Że Lady Gaga to, a Katy Perry tamto? A Jennifer Lopez krótką sukienkę? No więc zajęci takimi duperelami dziennikarze nie zauważyli nawet (w większości, serwis BBC się spisał pod tym względem), że pierwszą w życiu Grammy otrzymał Neil Young. Z tym, że „po cichu coś tam dłubie” to był oczywiście żart, a niewtajemniczonych odsyłam do dyskografii 65-letniego Kanadyjczyka, któremu po raz pierwszy ta nagroda należała się moim zdaniem w roku 1970 (po sprawdzeniu wyszło mi, że wtedy dostali ją Simon & Garfunkel). W każdym razie parę słów na temat tegorocznych Grammy, dość konserwatywnych i ociężałych (choć czasami im to wychodzi na zdrowie) nagród skleciłem tutaj.

A teraz o tych, co naprawdę dłubią muzykę po cichu. Czyli ambientowcach. Dokładniej – chwalonych przed sześcioma laty (albo siedmioma, jeśli wziąć pod uwagę EP-kę „Neon City”) za swój debiut członkach duetu Deaf Center z bogatego muzycznie Oslo (dokąd się wybieram niebawem na festiwal by:Larm i obiecuję zdać relację). Teraz wracają z wydaną przez Type (dziś na CD, od dwóch tygodni dostępną na winylu) płytą „Owl Splinters”.

Rzecz uświadomiła mi, że może w muzyce ambient programowo dzieje się stosunkowo niewiele, ale za to cały gatunek – jakkolwiek zabawnie by to brzmiało – zmienia się w niebywałym tempie. W ciągu ostatnich sześciu lat to, co pojawiło się na debiucie Norwegów – czyli połączenie ambientu z nurtem „neoklasycznym” (Max Richter, teraz też Olafur Arnalds i inni) – rozlało się na wszystkie strony. A jak się rozlało, to niestety również spowszedniało. Melancholijny, opierający swe nagrania na prostych fortepianowych motywach Deaf Center AD 2004-2005 wzruszał. Dziś trzeba się postarać bardziej. Erik K Skodvin i Otto A. Totland skorzystali z pomocy Nilsa Frahma, pianisty o niezłym wyczuciu tego, co w klasycznej instrumentacji może zgrzytać i brzmieć banalnie, a co granicy przesłodzenia nie przekroczy. Dzięki temu nawet ładniutka miniatura „Time Spent” nie zniechęciła mnie do tej płyty, a ujęły momenty, gdy Deaf Center porzuca melancholię na rzecz mroku i budowania gęstych i niskich, wywołujących dławiący ucisk dronów. Produkcja jest o sześć lat lepsza, a mastering w berlińskim studiu D&M podbił te tony, które bardziej się czuje niż słyszy.

Nie neoklasyczny fortepian buduje nastrój „Owl Splinters”, tylko nagrywana z bliska, brudna wiolonczela i dręczona gitara elektryczna. To słyszymy w najlepszych momentach: otwierającym całość „Divided” kojarzącym się z utworami Tima Heckera, utworze „New Beginning” oraz w „The Day I Would Never Have”. „Close Forever Watching” to właściwie dark ambient pełną gębą. Nie mówiąc już o dołożonej do winylowej edycji płycie „Twin” firmowanej przez Svarte Greinera (pseudonim Skodvina, pod którym ostatnio jest bardziej znany niż jako członek DC). Tu znajdziemy 46-minutową gotycką podróż do wnętrza jakiegoś psychotycznego umysłu, któremu mógłbym postawić diagnozę po jednokrotnym wysłuchaniu całości. Koncert Svarte Greinera już na początek by:Larm, więc jeśli pod koniec tygodnia zamilknę na jakiś czas, to wiecie, kogo o to obwiniać. Tych, co po cichu dłubią drony.

Skojarzyło mi się z pleceniem andronów, więc proponuję poprawioną (i naprędce wydłubaną) wersję starego dziecięcego klasyka:

Svarte Greiner dłubie drony
Z czego dłubie? Ano – z dźwięku
Dron, porządnie wykręcony
Służy do wzbudzania lęku
(Oraz sztućców w szafie brzęku)

Dalej już można zostać przy oryginalnym tekście Brzechwy:

Niespodzianie psa nastraszy,
Wrzuci stary gwóźdź do kaszy,
Wszystkie jabłka zerwie z drzewa,
Z garnków wodę powylewa,
W oknach szyby powybija,
Wysmaruje miodem stryja,
Ciotkę weźmie na barana,
Sad posypie śniegiem w lecie…

Myślę, że taki dron to byłby niezły temat nawet na serię wierszyków.

DEAF CENTER „Owl Splinters”
Type 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„New Beginning (Tidal Darkness)”, „The Day I Would Never Have”.

Deaf Center – Owl Splinters by _type