Arcade Fire jako kanadyjski Pulp

Polski podział na tych, co pod krzyżem, i tych, co z daleka, czeka na pierwszego wykonawcę, który podejmie trudny, ale nieprawdopodobnie ciekawy społecznie, wręcz rewolucyjny temat. Amerykańskie przedmieścia z ich lękami, chorymi ambicjami skazanymi na klęskę, bylejakością, szablonowością, tekturowością znalazły takich wykonawców sporo. Arcade Fire nie meldują się więc pierwsi na pustej ziemi, ale za to podchodzą do tematu – jak to oni – niesamowicie poważnie, dociążając go osobistymi przeżyciami Wina Butlera (i zapewne także jego brata Williama) i wyciskając do ostatniej kropli.

W zasadzie napisałem już krótką recenzję trzeciej płyty Arcade Fire na łamy „Polityki”, ale ukaże się ona (recenzja, płyta już jest) dopiero w przyszłą środę, a to jeden z takich albumów, nielicznych w ciągu całego roku, które wywołują dyskusję od razu. Status kanadyjskiej grupy jest taki, że teraz formują się dwa obozy: jeden odrzucający grupę (właściwie za cokolwiek – najczęściej za domniemane sprzedanie się), drugi – zmierzający w stronę dziennikarza z BBC, który ogłosił, że płyta detronizuje „OK Computer”. Nie będę polemizował z tym drugim skrajnym poglądem, bo nie ma płaszczyzny, na jakiej można by było sensownie porównywać te dwa albumy. Ciekawa jest pierwsza. Arcade Fire to zespół, który dojrzał błyskawicznie, pozornie konserwując wiele parametrów swojego stylu (emocjonalne wokale, symfoniczną oprawę, prostą budowę piosenek i dość bogatą instrumentację). Piszę „pozornie”, bo – co uważam za wielką zaletę – nie porzucając swoich cech wyróżniających zespół cały czas się zmienia. Na „The Suburbs” wydaje się znacznie bardziej powściągliwy niż na „Neon Bible” (należę do tych, którzy wyznają wyższość płyty „Funeral” nad dwójką), Butler zmienił nawet sposób śpiewania, mnóstwo jest nawiązań do lat 80., które kapitalnie komponują się ze wspomnieniami z dzieciństwa na przedmieściu – i to wszystko gra. Zarzuty dotyczące komercjalizacji można sobie zachować na jakieś hipotetyczne nowe czasy, kiedy zmęczony stadionem zespół zboczy na manowce jak ich starsi koledzy z U2.

Głowiłem się, pisząc tę krótką recenzję na łamy papierowej gazety, z czym najłatwiej zestawić twórczość Arcade Fire. Neil Young – wiadomo, epickie opowieści z życia Ameryki. David Bowie – wiadomo, nie dość, że fani, to jeszcze słychać to było nieźle w liniach wokalnych. Ale olśnieniem dla mnie są analogie do brytyjskiej grupy Pulp. Słychać je w niemal każdym aspekcie muzyki, jeśli oczywiście wziąć poprawkę na to, że AF to brzmienie z natury bardziej amerykańskie. Osłuchanie Butlera nie ustępuje temu, które prezentował zawsze Jarvis Cocker. Artystowskie zacięcie przy jednoczesnej postpunkowej prostocie… Damsko-męski skład, klawisze, dęciaki, skrzypce… A teraz dochodzi jeszcze ta obsesja przedmieść. I wizja kariery w stylu Pulp – to moja odpowiedź dla tych, którzy już wróżą koniec kariery AF – może mieć zastosowanie w tym wypadku. Wzloty, upadki – ale nigdy poniżej pewnego poziomu – i zaskoczenia w późnym „wieku” zespołu, a wreszcie świadome i dojrzałe panowanie nad swoją karierą. „The Suburbs” jest wystarczająco dojrzała, a zarazem chwyta jakiegoś ducha epoki, włącznie z wyblakłymi przebłyskami dzieciństwa słyszalnymi u artystów z różnych najmodniejszych nurtów (zwróćcie uwagę na _fanowskie_ wideo poniżej!). Ma coś, co sprawia, że nie trzeba wielu przesłuchań, żeby przestać sobie wyobrażać rok 2010 bez tej płyty. Jak dla mnie jest raczej powrotem do formy niż jej utratą, i może wcale nie być jeszcze szczytem ich możliwości. No ale tu kończy się dywagowanie o płycie, a zaczyna przepowiadanie przyszłości, w które możemy się równie dobrze zabawić w komentarzach.

ARCADE FIRE „The Suburbs”
Merge/Mercury 2010
9/10
Trzeba posłuchać:
jak leci.